W pracy czytam jedynie, dzień w dzień, książki naukowe, dlatego coraz częściej łapię się na tym, że potrzebuję literatury dla relaksu – chcę poczytać coś, przy czym nie muszę myśleć;). Coś, co równocześnie pobudzi wyobraźnię i pozwoli poczuć się jak na wakacjach. Oczywiście doskonale nadają się do tego nie tylko powieści fantastyczne (których trochę się ostatnio pojawiło na moim blogu) czy kryminały, ale także książki obyczajowe (a tych jeszcze nie było!;)). I te mogą poruszać ciężkie tematy, jednak podane są one w tak przystępnej formie, że treść można wprost połykać. Tak było ze Szczęściem dla zuchwałych Petry Hulsmann, wydanym przez Initium.
Już okładka – wakacyjna, lekka, kolorowa – zapowiada, że będzie to typowa literatura kobieca. Z pewnością fanki tego gatunku się ucieszą, ja, przyzwyczajona już do literatury klasycznej – ucieszyłam się nieco mniej. Tak było na początku, jednak wszystko przecież zależy od perspektywy. Wystarczy zmienić sposób oceny. To nie ma być książka, która zachwyca słowem, która porywa pięknymi, literackimi opisami, humorem (jak Dostojewski oraz nasz Prus(!)), tylko książka, w której dzieje się, która przypomina nasze życie! Czy bowiem zmagając się z jakimś ciężkim problemem, idziemy parkiem i zachwycamy się kolorami spadających liści, które mienią się w słońcu, jednocześnie opisując sobie w myślach głębię błękitu nieba? Nie. Idziemy i myślimy – kurwa, znowu coś w życiu mi nie wyszło. I taka właśnie jest ta książka. Prawdziwa.
Bohaterce zawala się świat – mówiąc wprost. Jej siostra może w każdej chwili umrzeć – ma raka. Nasza zaś trzydziestoletnia panna musi z dnia na dzień przenieść się ze świata tańca i alkoholu do świata ludzi dorosłych. Nie pomaga świadomość, że otoczenie uważa ją za trzpiotkę, która nie ma nic do powiedzenia i na niczym się nie zna. A kim jest naprawdę? To tylko pokazuje, jak często przyjmujemy maski, które są niczym innym jak ochroną przed otoczeniem, przed koniecznością otworzenia się i pokazania swojej prawdziwej twarzy. Bo komu ją pokazać? Kto na to zasługuje? (Parafrazując Edwarda Stachurę…) Czas pokaże…
Autorka, chociaż zrezygnowała z opisów na rzecz akcji i dialogów, nie spłyciła tym samym bohaterów. Wręcz przeciwnie – ich psychologia jest widoczna właśnie dzięki ich działaniom. Niemal widzimy, co dziać się musi w duszy osoby chorej na raka; rozumiemy samotność głównej bohaterki, która zamknęła się w skorupie przez pewne wydarzenia z przeszłości. Rozumiemy Daniela, dyrektora stoczni, którego powierzchowność zupełnie nie zdradza tkwiących w sercu ran. W tej książce jest wszystko – i miłość, i śmierć, i szczęście, i smutek. I rodzina, i samotność. I beztroska, i powaga. I motyle latające w brzuchu, i czaszka pirata wbita w pal…
Bo jeśli chcesz się poddać, pomyśl, że pirat ten przebiegł 12 metrów bez głowy.