Recenzja: Życie Boba Marleya. Catch a fire – Timothy White

Catch a fire

Nawet komuś, kto nigdy nie słuchał reggae, musiało obić się o uszy nazwisko Boba Marleya. To postać kultowa w świecie muzyki, a jej legendzie nikt chyba się nie sprzeciwi. Aby poznać bliżej jednego z pierwszych muzyków reggae (ale nie jednego z pierwszych rastamanów, bo tych w czasach jego młodości było już sporo), warto co zrobić? Oczywiście przeczytać o nim książkę. Podobno jedną z lepszych pozycji jest Życie Boba Marleya. Catch a fire autorstwa Timothy’ego White’a i to właśnie po tę książkę sięgnęłam.

Autor nie opiera się na niesprawdzonych pogłoskach, a na relacjach osób blisko związanych z Bobem, na tym, co sam usłyszał od muzyka, jak również na późniejszych materiałach sądowych związanych oczywiście z wykłócaniem się o majątek zmarłego i o tantiemy. White przejrzał jamajskie archiwa, aby złożyć całą historię w całość. Nie omieszkał używać też w tekście wyrazów pochodzących z patois, czyli języka jamajskiego, dzięki czemu momentami książka wypada nieco egzotycznie, ale to właśnie buduje pozytywnie jej odbiór.

Dzięki książce Catch a fire możemy nie tylko prześledzić życie Boba Marleya, ale też historię powstawania gatunku reggae oraz ruchu Rastafari. Dziś ta ideologia (heh) kojarzy się głównie z dredami na głowie i blanciku w ustach, ale czy na pewno tylko tyle miała do zaoferowania? Rastafarianie wierzyli, że kiedyś wrócą do Afryki, i choć czasem oczywiście pojawiały się zamieszki z ich udziałem, to tak naprawdę byli pokojowo nastawieni, bo ich system wierzeń w gruncie rzeczy sprowadzał się do bycia dobrym człowiekiem. Zasady dotyczyły higieny, diety – na przykład rastafarianie nie mogli pić alkoholu, jeść mięsa, wielu przypraw, nie mogli palić tytoniu. Dążyli do naturalności, stąd też zabraniało się czesania włosów (i tak powstawały dredy). Z kolei zioło stało się wśród nich popularne nie ze względu na swoje właściwości luzujące, ale dlatego, że wierzono, że jest źródłem siły i mądrości. (Współcześnie uprawianie konopi jest dla Jamajczyków jednym z najłatwiejszych i najpewniejszych źródeł dochodu). Bob Marley przeszedł na rastafarianizm dopiero jako dorosły, a przekaz tej religii umieszczał w swojej muzyce reggae…

Samo określenie reggae jest wyjątkowo pojemne, bo w tym mieści się i dub, i ska, i rock-steady, a także soundsystemy. Ponadto reggae może być instrumentalne, jazzowe, funkowe, bluesowe, medytacyjne czy transowe… Na Jamajce rozpoznają to bez problemu, w krajach europejskich bywa różnie, ale nie ma się co dziwić – tu reggae ma o wiele krótszą historię. W Polsce na przykład, przeżywało swój boom dopiero po śmierci Boba Marleya, a więc w latach 80, i to w drugiej połowie. To, że uważa się, iż gatunek ten był nowym narzędziem walki w systemem, nie jest według mnie istotne – wszystkie nowe gatunki muzyki wówczas tym były, bo po prostu pozwalały młodym ludziom mówić głośno o tym, co ich boli. Istotniejsze jest chyba to, że wraz z dźwiękami reggae przybyła do nas subkultura rasta.

Sam Bob Marley był dla Jamajczyków jak Jezus dla katolików. Niezwykle ważną postacią, która przybyła na świat, aby ich poprowadzić. Każdy, kto zetknął się z muzykiem, wspominał o jego wyjątkowym spojrzeniu – przepełnionym mądrością, a jednocześnie twardym. Inni opisują go słowami – człowiek o wyglądzie wychudzonego lwa, który poruszał się jak pająk i żył jak duch. Jego legenda tworzyła się już za życia – miło się słucha o tym, co wyjątkowe i niespotykane, ale nie można też pominąć tego, co przyziemne – Marley mimo poślubienia Rity w wieku dziewiętnastu lat, miał jeszcze trochę kochanek i urodzonych z tych romansów bękartów. I koniec też miał przyziemny – umarł niestety na raka.

Myślisz, że to koniec, a to dopiero początek